WISŁA1200, podsumowanie edycji 2019-2020 0
WISŁA1200, podsumowanie edycji

Pewna historia porażki, sukcesów 

Prolog

Było parę kilometrów za Świeciem. Ale w tej ścianie deszczu już nie miałem siły sprawdzać, gdzie jesteśmy. Od wczoraj pada. Właściwie od Torunia pada co jakiś czas. Ale dzisiaj pada jakoś tak normalnie, rzęsiście. Niebo nie zapowiada przejaśnień, przynajmniej nie teraz. Za chwilę będzie grzmiało. 

- Co? - Krzyczy w deszczu Adam. 

Adam to kolega, który dołączył do naszej grupy za Sandomierzem, kiedy ja prawie płakałem, bo do listy rzeczy, które źle przygotowałem na Wisłę dopisać trzeba siodełko i spodenki. Tyłek we krwi. Sudocrem i inne kremy już nie pomagają. Adam przyznał się, że za promem popłakał się pod sklepem, bez powodu, tak dla zasady. Tak się kończy jechanie w stylu „jakoś się uda”, „co ja nie dam rady? Potrzymaj mi piwo”. Musi boleć. 

- Będzie burza i to fest – odpowiadam, ale nie wiem, czy słyszał.  

Wygląda jak ja, czyli jak ktoś komu już wszystko jedno czy będzie burza, bo i tak już pada. Nie minęło 10 minut, gubimy się na ścieżce, gdzie nie da się zgubić. No i zaczął się koncert burzowy. Grozę buduje linia wysokiego napięcia która jest NAD nami. Iść … strzeli. Stanąć … strzeli. Strzeliło… Decyzja, idziemy, jak najdalej od linii, najwyżej burza zakończy tą nierówną walkę. 

Gdzieś dalej przejaśnia się na tyle, że decydujemy się zjeść obiad na… asfalcie. Bo raz, że nie ma błota, dwa jest czysto, trzy w końcu coś twardego pod stopami. Najedzeni zaczynamy jechać w kierunku zamku w Gniewie. Napotkany lokals pyta gdzie jedziemy. Mówimy, że maraton i że do Gdańska. Do Gdańska? To w drugą stronę, tą drogą nawet traktory już nie jeżdżą, bo takie błoto. No nie możemy, taki mamy ślad. Mrucząc pod nosem odszedł. 

Nie minęło 20 minut i już wiemy czemu traktory nie jeżdżą tą drogą. Padły wulgaryzmy na organizatora i jedziemy dalej. 

W Gniewie decydujemy się zjeść obiad. Dobra decyzja, ponieważ w tym momencie przechodzi przez miasto taka nawałnica, że na pewno byśmy się już poddali. Jest lipiec i włączone kaloryfery w knajpce są zbawieniem. Pierwsze suszenie odzieży od Torunia. 

Jemy obiad, a przynajmniej próbujemy… próbujemy bo żaden z nas nie ma lemondki, wkładki pod owijkami, rękawiczek z wkładkami, ba nie mamy nawet owijki z żelem. Nasze palce nie działają. U mnie oba kciuki i po dwa małe palce u obu dłoni. Na mecie jeszcze się okaże, że razem ze skarpetkami zdejmę paznokcie z dużych palców. Ale póki co jeszcze o tym nie wiem, jeszcze nie bolały. 

Jemy obficie, decydujemy jechać do mety na raz (co z perspektywy 3 lat wydaje mi się śmieszne, ale wtedy nie było) bo kolejnego poranka z mokrą odzieżą nie zniosę. Możemy być na 4-5 rano, byle już skończyć tą nierówną walkę. 

 
Potem była Łąka w Tczewie, przez duże Ł z szacunku. Mokro, ślisko, zimno. Moje darcie było słyszalne pewnie z wielu kilometrów, ale ograniczało się raczej do kilku prostych wulgaryzmów. Już nawet nie siliłem się na inne inwektywy. 

Maraton… niby koniec, ale jednak początek, przynajmniej początek czegoś nowego. Jedziemy jedziemy, łup łup łup łup łup łup, mamy tutaj nowy wzór płyt. W eter idą tylko krzyki wynikające z bólu nadgarstków. Nagle w lesie na drodze miga niebieskie światło. Nie mamy oświetlenia, mamy policję. Będzie mandat, zwariuję. 

Okazuje się, że to Wiślacy, którzy 3 dni wcześniej dojechali, wyszli nam naprzeciw z herbatą, wkładką i wodą.  

- Zbawienie. Czyli meta… Nie, nie meta? Jak to? A to nie Gdańsk? 

- No nie, do Gdańska macie jeszcze 20km…. 

Meta… dojechaliśmy o 2:35 nad ranem. Na mecie zaspany, ale uśmiechnięty Leszek. Daje nam zimne piwo, gorącego kebaba i herbatę. Poparzyłem się kebabem, wylałem herbatę, polałem się piwem, zwyzywałem Leszka od Wałów roku… a on jak Ojciec, jak Ojciec Dyrektor uśmiechnął się i powiedział: 

- Przejechałeś i jeszcze tu wrócisz. Gratuluję. Uśmiechnij się. 

Otarłem się o pudło, 4 miejsce. 4 miejsce, ale od końca. 187h. Za nami tylko 3 osoby które nie chciały dojechać w nocy, wolą rano. 187h z których pamiętam większość zakrętów, wszystkie podjazdy, wały. Na pewno pamiętam teren. Miałem porażone 6 palców u obu rąk do stycznia. 

Już w pociągu wiedziałem, że 50h da się urwać. I urwałem. W 2019 to już 133h, ale najlepsze dopiero przed nami. 

Koniec porażki. 

2020r. Barania Góra. Jedziemy w dół. 

Dzień przed 

W tym roku to moja trzecia Wisła1200. Trasa przeanalizowana na każdy możliwy sposób. Spisane sklepy, knajpy, setup rowerowy ograniczony do minimum. W stosunku do 2018 roku 70% rzeczy wywalone. Nastawienie psychiczne +10, choć nie wiem w jakiej skali.  

Jeszcze nie wiem, że Wisła już przygotowała na mnie swój plan. Jeszcze nie wiem, że brak pokory tak szybko się zrealizuje. 

Na początek docieramy do Schroniska, na miejscu jak zwykle atmosfera fantastyczna, jest Leszek i duża część Wiślanych znajomych. Wraz z Piotrem idziemy wcześnie spać, bo wybraliśmy najwcześniejszą porę startu, 6:05. 

Kładziemy się spać o 22:00 jednak do 2:30 nie dane nam było pospać. Część uczestników zachowuje się jakby pierwszy raz w życiu spali w schronisku. Pominę ten fragment opowieści jako zbędny i nie “wiślany”, choć chyba poradniki kultury by się wielu przydały. 

Dzień 1 – Barania Góra – Niepołomice 

Wstajemy rano. Toaleta, mycie, jedzenie, i już pierwsza wpadka, zgubiłem okulary. Wszystko przygotowane, odłożone, a jednak zginęły. Parę rundek góra-dół, góra-dół w miejsca w których byłem nie przyniosły rezultatu. Okularów brak. Szósta zero siedem startuję. Już zdenerwowany takim małym niepowodzeniem. Staram się jakoś uspokoić, przecież tyle osób jeździ bez okularów więc w czym problem. Gonię Piotra, pierwszy podjazd jakoś idzie, na zjeździe widzę go. Mija mnie jakaś dziewczyna i to zacną prędkością. A co mi tam. Puszczam się śmiało za nią. Jeden przepust , drugi przepust, trzeci… i wystrzał. Tracę oponę, mleko i staję aby 2 km od startu naprawić oponę. Czy można lepiej wyobrazić sobie początek maratonu? Jeszcze nie wiem, że to nie koniec. Ale płyńmy dalej w tę opowieść. 

Staje kilka osób i zdejmujemy koło, sprawdzamy co się stało. Klasyka. Dobicie opony do rantu. Zakładam szybko dętkę, mam 2 naboje gazu. Zużywam jeden i lecę za Piotrem. Po jakichś 500m kapeć. Co, jak, dlaczego ? Wyrywa się pierwsze k….a. Staję. I zamiast znowu rozmontować koło i sprawdzić czy czegoś nie ma w oponie co by mogło przebijać dętkę,  zużywam gaz. Naprawiam koło z kolejnym, kto mnie mija, a startował o 6:40. Czyli jeszcze nie jestem na dole, a już prawie godzina straty. Za darmo. 

Po tej naprawie dojeżdża do mnie Piotr. Po kilku kilometrach znowu kapeć, i kolejny i, kolejny. W sumie 5 kapci. Czy ktoś wymyślił setup na taką awarię? 

Kończymy na jakiejś polance, gdzie wsadzamy ostatnią dętkę, już nie mamy gazu. Okazuje się, że moja pompka nie działa, poszła w kosz. A pompka Piotrka wykręciła nam zaworek który gubimy. No po prostu klasyka fakapów. Wykręcamy zaworek z uszkodzonej dętki, dobrze, że jest Leatherman. Wkręcamy, pompujemy, jedziemy. Wrażenie mam, że powietrze schodzi.  

- Jedź - krzyczy Piotr - w mieście zrobimy! 

Jedziemy. Przed ruszeniem mija nas grupka wiślaków i każdy po usłyszeniu naszej opowieści o pięciu kapciach się śmieje, sam bym się śmiał, i śmiałem się… Mijając ich jak naprawiali swoje kapcie nie dalej jak kilometr od nas.  

Leszku, jak to było z tą Wisłą i jej planem na nas? 

Dojeżdżamy do Wisły i zaczyna się w końcu właściwa część maratonu, zaczynam nasze żmudne pokonywanie „ujebów” które dla Piotra aż do mety nie będą nimi wcale. Ale o tym na kolejnych stronach. Sprawnie docieramy do Goczałkowickich wałów. Wbijamy się na wał.  

- To te wały?  

- No te. Nie widzisz, nie trzęsie? 

Mówi, że jest ok i żebym zagęszczał ruchy, bo mamy dużo straty i szkoda dnia. Zagęszczam. Jadąc za Piotrem te osławione wały pokonujemy w mniej niż godzinę. I już. I już? Naprawdę już? Psychika i dobry kompan zmieniają perspektywę. Ocierając się kołem o tory kolejowe, ocieramy się również o mandat od SOKistów. Docieramy do korony zapory. Tutaj kanapka, pompowanie koła. Te pompowania pominę w opowieści aż do Ostromecka bo szkoda na nie czasu. Nie wiem ile razy pompowałem koło na tej trasie, minimum 50 razy. 

Jedziemy dalej, powoli zaczyna się presja na wodę. Covidowe restrykcje skutecznie położyły parę sklepów na trasie, a i tak nie ma ich do Oświęcimia za dużo Już wiem, że Wiślana logistyka w tym roku będzie szczególnie ważna. 

Za Oświęcimiem już na WTR dojeżdża do nas Ojciec Dyrektor i zaczynamy rozmowę. W niej wychodzi, że Leszek na zjeździe zgubił bidony. 

- Ale na którym zjeździe? Przecież od Oświęcimia było parę takich krótkich, to mogłeś wrócić po nie. 

- Za startem.

Aaaaaaa na zjeździe z Baraniej Góry. No to zmienia perspektywę.  

80km bez wody, ponoć tak się da. Oddaję Leszkowi cały mój bidon, gdzieś przecież zatankuję za chwilę. Leszek wypija, oddaje i rusza. Po chwili Leszka nie widać. 

I tak spokojnie jadąc dojeżdżamy do pierwszego sklepu przy trasie. Wprawdzie trochę schowany, ale znam go już z poprzednich dwóch przejazdów. Wchodzimy, szybkie piwo, bułki, cola i w trasę. Pośpiesznie, bo Piotr nie daje mi zapomnieć o naszej godzinnej stracie spowodowanej moimi pięcioma kapciami. Jedziemy dalej. Zaczynają się te wały przed Krakowem które w poprzednich latach były nieskoszone. W tym roku są prawie gładkie. Piękna zmiana, tempo pozostaje żwawe, jest przyjemnie, jest bardzo przyjemnie. Aż dziwnie się jedzie. 

I tak w dobrych nastrojach jedziemy do Krakowa. Na bufecie doganiamy Leszka. Jeszcze krótka rozmowa, bidony i zaczynamy z Leszkiem jechać w stronę miasta. Ostatecznie Leszek odjeżdża nas na podjazdach przez kopcem Piłsudskiego w Lasku Wolskim. Lasek przejeżdżamy bardzo sprawnie, znam tutaj wszystkie ścieżki, wiem gdzie można się puścić śmiało w dół. Mało ludzi przez ten covid się kręci, więc szybko znajdujemy się na kopcu Kościuszki i już tylko ostatnia prosta w dół na Salwator i błonia krakowskie. 

Jesteśmy o czasie jaki chcieliśmy mieć, więc decydujemy się przy błoniach pójść na sushi. Micha ryżu, kurczak i sos Teriyaki dodają nam energii, ale tracimy masę czasu, ponad godzin. Wiemy, że musimy dobić do Niepołomic i tam mamy nocleg. Do Szczucina nie udaje nam się nic wolnego znaleźć. Decydujemy się nie jechać, ale za to wstać jak najwcześniej i jechać jutro ile się da. Czas pokaże, czy nasza strategia była słuszna. Przez Kraków już bez zbędnych postojów przelatujemy wręcz jak rakieta na kreskówkach. Łapie nas jeszcze znajomy kolega ale nie wytrzymał naszego tempa i gdzieś przed Niepołomicami zostaje na trasie. Dojeżdżamy do bufetu, który Herreria/ULTRAdventure organizowała wspólnie z fantastycznymi właścicielami ZWAŁ JAK ZWAŁ. 

Estera jak zwykle serwuje rewelacyjne potrawy. No to zaczęliśmy od lodów, kawy, potem pierogi, zupa i… naleweczka. No tak to można maraton jechać. Jemy jakbyśmy chcieli się najeść na następny dzień. O 23 decydujemy, że koniec tej imprezki i idziemy spać. Hotel, pokój, ten sam rytuał który będzie od dzisiaj do mety. Jeden się myje, drugi ogarnia rutynę dookoła roweru, potem zmiana drugi się myje i pierwszy ogarnia rzeczy na rano. 

Czas jazdy: 12:24h 

Czas z postojami: 16:24h  

Dystans: 234km 


Dzień 2 – Niepołomice – Kazimierz nad Wisłą 

Rano to samo, łazienka i jedzenie, lub jedzenie i łazienka. O 3 pobudka, 3:45 wyjazd z hotelu. 

Jeszcze nie wiemy, że ten dzień będzie rekordem w odległości jaką uda nam się pokonać na raz. A także w temperaturze jaka będzie na trasie.  

Ale spokojnie, ruszmy i będę wam opowiadał jak było. 

Z hotelu wyjeżdżamy w dobrych nastrojach i kondycji, najedzeni, napojeni, bez kapcia. Jest 4 ale jest ciepło, na sobie tylko merino, koszulka i kamizelka. Przyroda już żyje. Zwierzęta leśne i trochę lokalnych krów od rolników. Wszystko to stwarza niepowtarzalną atmosferę, świergot ptaków ją tylko potęguje. W sumie od Niepołomic do Szczucina to najbardziej widokowy odcinek maratonu wzdłuż Wisły. Jedziemy koronami wałów, a z nich mamy przepiękne widoki. W tym rejonie Polski nie ma zakładów przemysłowych i miast. Co jakiś czas jedynie większa wioska. Po drugiej stronie Wisły widzimy nadwiślańskie skarpy z miasteczkami. Sielsko, ale te beztroskie nastawienie zaczyna zabierać nam słońce. Już koło 7 rano mamy ponad 20 stopni. Po godzinie robi się ponad 25. Wjeżdżamy na kawałek wału przed Niecieczą, który ma jedynie przetartą ścieżkę. Jesteśmy tam koło 10 rano, może wcześniej, widzimy zbierających się wiślaków z krzaków z namiotów. Czyli nasza strategia póki co wygrała. My wyspani, wymyci i rześcy, oni szukający kawy, śniadania, wody. 

Zaczyna dogrzewać. Do południa mamy już 39 stopni w cieniu. Tak, 39. Nie wiem ile w słońcu, nieistotne. Dobijamy do Szczucina. I nie wiem po co pojechałem w prawo na Lotos zamiast w lewo na Orlen, gdzie potem przejeżdżając okazuje się, że jest cień. Straciliśmy czas. Ale grzeje tak bardzo, że nie mamy siły by porządnie pojechać. Ciężko nabrać oddech. 

Koło 13 ruszamy. Przez pewien czas jedziemy lokalnymi asfaltami, trasa ubywa bardzo sprawnie. Po drodze jeszcze mija mnie mój co-rider kawowy Kuba Pietraszek z Jackami (Kasia i Kuba) i torują nam trasę przed nami. Wystartowali godzinę po nas, strategia młodego jest deczko inna niż nasza, ale za to będziemy mogli na żywo porównywać co się sprawdza, a co nie. 

Jeszcze przed Połańcem łapiemy ich na trasie i uformowawszy pociąg zacnym tempem zaczynamy pokonywać trasę. W pewnej chwili za mną pozostaje Piotr i muszę odczepić się od pociągu. Okazuje się, że przed Połańcem rower Piotra zgarnął ze sobą taką ilość błota, że konieczne było zdjęcie koła aby się go pozbyć. Pociąg pojechał, ale jak to w życiu, będzie następny. Albo i nie. 

Ruszamy we dwóch, Piotr zregenerował rower i siebie. I znowu… “dawaj dawaj, mamy spóźnienie”. Kurde, czy on w ogóle się męczy? Do końca maratonu wyjdzie, że chyba nie. 

Jedziemy, jedziemy i nagle oczom naszym ukazuje się Kuba, Kuba i Kasia. Teraz guma u nich, stajemy, gadamy, ruszamy, jedziemy. Znowu pociąg i znowu jest do kogo się odezwać. W Sandomierzu jesteśmy ponownie we dwóch. Jemy obiad, a właściwie próbujemy, ludzi straszna masa, dokonujemy wcale niespiesznej decyzji, gdzie jemy. Wybór był straszny, ohydna pizza, jeszcze gorsze piwo. Ruszamy po 40 minutach, w sumie zniesmaczeni i zniechęceni. To nie był dobry postój. Za Sandomierzem słynne góry Pieprzowe, czyli 300m podejścia i rok jęczenia co słabszych zawodników. Na całej trasie tego maratonu to tak naprawdę nic nieznacząca zmarszczka. W sumie po 3 startach w Wiśle dalej nie rozumiem rozdmuchiwania negatywnej narracji tej górki, kawałek podejścia. Ale może jestem inny. Choć ww. Jakub ze mną się zgadza, to tylko jęczenie.  

Ruszamy z gór i całkiem żwawo nam się jedzie. To taki fragment trasy gdzie ciągle jest mocno z góry i można nadrobić sporo straconego czasu. Jest też dość późno, bo upał z całego dnia zrobił swoje i jesteśmy potężnie rozgrzani słońcem. Robi się chłodno i jedzie się całkiem całkiem miło. Po drodze zgadnijcie co… Tak, łapię znowu gumę. Moja niedopompowana opona dobija na którymś zjeździe z płyt na szuter. Tym razem schodzi nam może z 7 min i jedziemy dalej. Dojeżdżamy do Jacka Kina i zaczynamy kręcić we trójkę. Jacek znowu ma skurcze i co chwila widać na jego twarzy ból. Nie pomaga ani magnez ani rozciąganie. To ja w sumie przestanę narzekać na moje kapcie. Można mieć gorzej. Po jakimś czasie dojeżdżamy w okolice Dorotki. To tutaj czeka nas 5 czy 6 mocnych podjazdów. Mi wracają wspomnienia z pierwszej Wisły. Byłem tutaj pod koniec trzeciego dnia, czyli dobę później. Jak to fajnie mieć lepszą kondycję i siłę. Dojeżdżamy w końcu do wzniesienia gdzie spotkałem w 2018 Adama. Pięknie tutaj, wciąż. Po prostu pięknie. Tutaj można nawet specjalnie przyjechać w ciągu roku. 

Tym razem nie mam zdjęć, w końcu jedziemy na wynik. Powoli włącza mi się kalkulacja i liczymy ile można by urwać względem 2019. Wtedy 133h. Teraz? Marzy mi się urwać dobę. 110h byłoby zacnie. Jedziemy. 

Zjeżdżamy ostatnią górę i zmierzamy do mostu na Wiśle. Na nim chcieliśmy zrobić jakieś ładne zdjęcie, ale golden hour za nami i pozostaje szybkie zjedzenie kanapki. W międzyczasie dostajemy info, że jak pospieszymy to mamy dwa ostatnie miejsca do spania w Kazimierzu. Dalej nic specjalnego się nie wydarzyło. Coś tam czuję na którymś podjeździe czy zjeździe w wąwozie. Kazimierz, zaczynamy szukanie noclegu. Nasza rezerwacja okazuje się nie być przy trasie. Ale dobra, jedziemy, jest, szkoda czasu na szukanie innej. Jedziemy, jedziemy, jedziemy. Ostatnie metry pokonujemy z buta, fizycznie nie da się tego podjechać z siodła. Dojeżdżamy, szybkie rozeznanie za piwem, jedzeniem… obie negatywne odpowiedzi spowodowały chyba pierwsze i ostatnie jak pamiętam poirytowanie Piotra. Szybka decyzja już nawet bez konsultacji, jedynie wzrokowo, spadamy do rynku, Szukamy czegokolwiek. Jest hotel przy drodze. Jest piwo, jest prysznic, nie ma jedzenia. Szybka kara w myśl starego przysłowia dziadka, że za drobne grzechy Bóg karze na miejscu powoduje nasze nietęgie miny. Zjadamy zawartość kieszonek. Pani udaje się załatwić izotonik w postaci paru piw. Idziemy spać. Północ. Dzisiejsze 300km w upale jeszcze 2 lata temu to było nierealne. Usypiamy. 

Czas jazdy: 14.19.25 

Czas z postojami: 18.07.00 

Dystans: 304km 


Dzień 3 Kazimierz nad Wisłą – Modlin 

Dzień rozpoczyna się fantastycznie. Już po niecałych czterech godzinach snu budzimy się jednocześnie. I nagle “puk puk” do drzwi. W progu stoi pani z recepcji. Mówi, że jak przemyślała w nocy co my robimy i po co to zrobiło jej się nas przykro. Co mogła to zrobiła w domu. Dostajemy po jogurcie, czyste umyte, świeże pomidorki i po 3 bułki z serem i wędliną. 

Są jeszcze dobrzy ludzie w Polsce. To jest ta magia maratonu, kiedy nie wiadomo skąd dostajesz nieoczekiwanie bezinteresowną pomoc. Magia przez duże M. 

Robi się prawie piąta, siadamy na rowery i ruszamy. Tym razem początek dnia jest chłodny i wietrzny, ale na to po wczorajszym dniu nikt nie narzeka. Dość sprawnie pokonujemy ostatni wąwóz, choć jest cały rozorany przez deszcz. Od paru lat. Że też naprawdę nikt z lokalnych władz się tym nie zajął to aż dziwne. A może nie dziwne. Zostawmy to teraz. Jedziemy. 

Jedzie się miło i sprawnie. Dobijamy do Puław po jakichś niecałych 3 godzinach. Jest prawie godzina 8, a żar jest już niemiłosierny. Ten dzień też nie będzie łatwy. Zjeżdżamy pod złote arkady. Kawa, ciacho, 2 burgery na miejscu, 2 na zaś, woda z lodem do bidonów i camelbaków. Ruszamy. Na macu spotykamy znowu Jacka Kina, ale gdzie spał i jak jechał nie zapamiętałem. 

Ruszamy. Do Dęblina 20km. Niby godzina, ale upał daje mocno popalić i zaczynamy myśleć że przydałby się deszcz. Jeszcze nie wiemy, że będzie. I to w najmniej oczekiwanym miejscu. 

Za Puławami bez zmian, wał na starorzeczu rozjebany jak zwykle. Wszystkie dziury są we wzajemnej przeciwfazie. Całkowicie nie w tempo pedałowania jakąkolwiek kadencją. 

Dobijamy do Puław. Tutaj Lidl na trasie jest już stałym punktem wodopojowym i jedzeniowym. Zestaw sklepowy bez zmian. Szybko, sprawnie i wsiadamy na siodełko. Ruszamy. Za Puławami fragment fajnie zrobionych wałów z kostki, jedzie się całkiem dobrze, na tyle dobrze na ile pozwala słońce. Grzeje w plecy stabilnie i mocno. Cienia do Warszawy nie uświadczymy. Woda ubywa z bidonów jakoś szybciej. 

Coraz częściej w naszych rozmowach pojawiają się “ujeby”, to znaczy płyty, które nas czekają przed Warszawą. Piotr dopytuje jak długo i przez ile one będą, co nas czeka. Ja opowiadam i opowiadam. Pod koniec dnia Piotr pyta czy to już, czy to te płyty co tak opowiadałem to już były czy będą. Patrzę na człowieka jak na obcego. Naprawdę? Naprawdę ktoś odbiera to jako taki pikuś? Nie wierzę. To pierwsza osoba jaką znam która nie powiedziała po 600 kilometrach złego słowa na trasę. Niesamowite. 

Wilga – chyba nie muszę opowiadać gdzie i po co stajemy. Ten pitstop jest wręcz kultowy i obowiązkowy. Pani Zosia jak zwykle na swojej pozycji, gotowa aby podać co sobie kolarze życzą. No to rozpoczynamy koncert. Wjechały pierogi, potem drugie i coś jeszcze. Woda, cola, piwko jakieś. Napojeni, nakarmieni ruszamy nieśpiesznie w chaszcze. Teraz do Warszawy już nie ma gdzie zatankować ani zjeść. Robi się chłodniej. I pierwsza myśl, cholera byle teraz nie padało. No nie teraz. Ten odcinek po deszczu jest nieprzejezdny. 

Padało. I to grubo padało. Oczywiście w tym momencie gdzie był przyjemny singielek który rok temu z bananem na ustach pokonałem w godzinę. Teraz nie da się jechać. Maź, bo nawet nie błoto, jaka się zrobiła od deszczu uniemożliwia jazdę. Na pewno nie ma mowy o kozaczeniu. W tym całym deszczu i walce o utrzymanie równowagi Piotr zalicza niezłą wywrotkę i czego jeszcze nie wiemy, krzywi hak przerzutki. Dobijamy w końcu do Warszawy i wału Miedzeszyńskiego. Warszawa. U mnie znowu kapeć. U Piotra awaria przerzutki. Telefon od Kuby nie polepsza naszych nastrojów. Kuba wprawdzie pokonał chaszcze nadwiślańskie przed deszczem, ale ma awarię koła i nie jest w stanie go wycentrować. Brakuje kilku szprych i dla niego to koniec jazdy. Będzie czekał na nas gdzieś przy trasie. Przy wale trafiamy na serwis. W serwisie popatrzyli na nas jak na wariatów. 20min do zamknięcia, dwie awarie, zabłocone rowery w stanie krytycznym. 

Znajduję awaryjny hak, myjemy rowery. Czekając na naprawę nie możemy zamówić pizzy nawet z dowozem. Mrok. Niby stolica ale mrok. Pytam pana czy jak już robimy koło to czy nie możemy mleka zrobić bo będzie nam wygodniej i prościej. Pan odpowiada że nie bo do tych moich połamanych szprych – dopiero teraz zorientowałem się, że nie ma dwóch – musi ściągnąć taśmę i nie ma nowej. Potem ją ściąga, zakłada szprychy, zakłada nową taśmę, zakłada dętkę, pompuje, możemy jechać. 

Ruszamy prawą stroną Wisły, wbijamy do jakiejś budki z żarciem, i już po 30 minutach dostajemy co zamówiliśmy. Zaczyna się robić ciemno. Generalnie dzisiejszy dzień możemy zaliczyć do tych gorszych. Upał, deszcz, awarie, naprawa awarii, kiepski serwis kolacyjny. Jak to mówił Leszek, nie pytaj jaki masz plan na Wisłę. Zapytaj jaki Wisła ma plan na siebie. 

Po kolacji spotykamy Kubę, jest załamany, pokłosie za lekkich kół w postaci rozwalonego tyłu. Za starówką żegnamy się, wbijamy na wał po prawej stronie znowu i jakby mało było przygód Piotr gubi okulary. Dzisiaj nie będą potrzebne. Ale jutro? 

W minorowych nastrojach dobijamy do Modlina. Udaje się znaleźć nocleg przy trasie, Piotr organizuje jakieś spaghetti i po raz 3ci nie było mi dane skorzystać z Maca w Modlinie. Jest koło 23. Idziemy spać. Trzeci dzień za nami. Teraz już mniej niż połowa przed nami 

Piotr przed snem zadaje jedno proste pytanie. Jak ten gość zakładał ci tą nową taśmę na obręcz to czemu nie nalał ci mleka tylko dał starą dętkę? Świetne pytanie. Nie mam na nie odpowiedzi. Czuję, że ciśnienie deczko mi się podniosło. Ale staram się już nie myśleć. Jutro też jest dzień. 

Czas jazdy: 12.54.41 

Czas z postojami: 16.46.00 

Dystans: 215km 


Dzień 4 Modlin – Toruń 

Wstajemy rano. Rytuał bez zmian, łazienka-jedzenie-ubieranie, jedzenie-łazienka-ubieranie. Ja mam drugą turę. Piotr pierwszą. 

Z hotelu jakoś wychodzi nam się słabo. Jednak tempo jazdy wczoraj, a właściwie jego brak, i ciągłe postoje spowodowane czy to awarią, czy pogodą spowodowało mocne straty w energii. Coś zimno. Patrzę w nawigację. 9 stopni. Kurde jest lipiec. Lipiec bywa zimny, ale 9? Nie minie doba i będę wiedział, że 9 jest cieplejsze niż 6. Ubieramy kamizelki, kurtki i ruszamy. 

Początek nie nastraja pozytywnie. Ścieżka naprzeciwko twierdzy trochę zalana, trochę jak zwykle gruzu na niej. Jedzie się tak sobie. 

Jeszcze przed Czerwińskiem przy sklepie spotykamy dawno nie widzianego Jacka Kina vel JackPack. Podczas gdy ja robię śniadanie i kanapki chłopaki poprawiają szpej na rowerze. 

Dostaję usługę mocowania do ramy parówki, tj torby szytej przez Jacka. Nie przyciąłem rzepa i zniszczyłem sobie w spodenkach ściągacz na udzie. Jacek ogarnia szybko temat. Kanapki, woda, batonik, kupione.  

Zjemy nieśpiesznie, ładujemy żarcie do kieszeni i tankujemy wodę. 

Za Wyszogrodem pierwsze SMSy od Leszka i Olka z uwagami o objeździe trasy. Tym razem mamy szczęście. Zalało kawałek trasy i możemy pokonać go szybciej po szutrowych drogach polnych. Mi to pasuje. 

Przy którymś polu z malinami pracujące panie sprzedają nam dwie takie kobiałki malin. Weszły lepiej niż zimne piwo. Jacek od nas odjechał i się nie załapał. Jedziemy, jemy i humory wracają. Ten fragment trasy jest dość szybki. Do Włocławka nie ma nic szczególnego na trasie, co by powodowało jakieś spowolnienia. O ile nie będzie awarii w sprzęcie to powinniśmy dotrzeć dzisiaj do Torunia, a może Ostromecka. 

W Płocku znowu historia z Warszawy, wybieramy znowu knajpę z dramatycznie wolną obsługą. Już po obiedzie wyjdzie, że to restauracja z Kuchennych Rewolucji i ilość osób która tam była skutecznie zaburzyła sprawność kuchni. No cóż, kolejna bezsensowna strata czasu. Dojeżdża tam też JackPack. Jemy razem.  

Do Włocławka dobijamy bez przygód, no może poza skurczami Jacka i Piotrem który mówi, że musimy przyspieszyć bo straciliśmy godzinę w Płocku. Ciśniemy. 

We Włocławku ostatnie tankowanie bidonow i jedzenie. Przed nami piaski przed Starym Bógpomóżem i pozbawiony sklepów odcinek do Torunia. Piaski w tym roku były świetnie przygotowane przez organizatora. Po prostu popadało i są tak uklepane, że przelatujemy je w kwadrans. Dobijamy do mostku. Szybka fotka, trochę śmiechu i w trasę. 

Gdzieś w lasach przed Toruniem już po zmroku spotykamy zmęczonego Wiślaka, który opowiada skrajnie inną opowieść o noclegu niż nasza z Kazimierza. Pani która mu wcześniej zagwarantowała kwaterę odmówiła mu noclegu bo był nieświeży. A jaki miał być po 4 dniach jazdy w trasie? I jedzie z nami na Toruń, bo nie ma wyjścia. Do Torunia zjeżdżamy świetną ścieżką. Jeszcze przed nami kawałek nadwiślańskiej ścieżki wędkarzy, która w nocy nie jest tak dobra jak za dnia. Gdzieś na tej ścieżce odłącza się od nas Jacek. Ma ambitny plan spania pod tarpem. Nie pomagają tłumaczenia, aby jednak dobił z nami do hotelu, na rano pogodynka mówi o opadach deszczu, ma być jakieś 8-9 stopni. To nie jest dobra pogoda na spanie pod tarpem, no na pewno nie na maratonie i kawałek od hotelu. Żegnamy się, rozdzielamy. 

Dobijamy do hotelu. Chociaż próbuję jeszcze walczyć z Piotrem abyśmy dobili do Ostromecka, ale ostateczny argument w postaci zimnego piwa kończy tą nierówną walkę. 

Czas jazdy: 12.11.00 

Czas z postojami: 16.57.37 

Dystans: 206km 
 


Dzień 5 Toruń - Gdańsk 

Poranek zgodnie z pogodynką jest deszczowy. Wychodząc z hotelu jesteśmy już ubrani w deszczowy setup. Toruń sam w sobie szybko przelatujemy, potem Rydzykowe imperium. Ścieżka zrobiona, wbijamy na wał, wałem w deszczu, z wału i asfalt. Z tego co pamiętam to do Ostromecka będzie tylko kawałek przez las. Jadę tak zamulony, że ledwo ledwo mogę kręcić pedałami. Podjazd pod Zamek Bierzgłowski jest jakąś katorgą. Czuję się fatalnie, źle i jakby mnie łapała choroba. Wprost przeciwnie do Piotra. Ten pogania. Ale to też zasługa mieszkania w trójmieście. Zawsze w kierunku domu jedzie się szybciej. 

Decydujemy się rozdzielić. Piotr ma szanse na dobrą pozycję, ja muszę dobić tylko do mety. 

Czas będzie lepszy niż rok temu, to mi musi wystarczyć. Piotr odjeżdża. Zostawia mi w razie „W” dętkę i dwa naboje z CO2. W tym momencie orientuję się, dlaczego jadę trybem muła. W mojej oponie nie było prawie powietrza. Lejący deszcz też nie pomógł zorientować się w sytuacji. No cóż, spokojnie, metodycznie. Ok było niespokojnie i nie metodycznie zużyłem jeden nabój CO2. Napompowane, mogę gonić Piotra. Z rozmowy przez telefon wiem, że ma nade mną przewagę około kilometra. Decydujemy, że przy odrobinie szczęścia widzimy się pod sklepem w Ostromecku. 

Po drodze do Ostromecka zużywam drugi nabój i mam nadzieję dojechać pod sklep. Już nawet nie mam siły przeklinać. Jakby tego było mało, okazuje się, że napęd 2x11 na piasku to najgorsze co można zabrać na maraton. Wszystko rzęzi. Wszystko. Niech to szlag. 

W strugach deszczu dobijam do sklepu, widzę uśmiechniętego Piotra który wita mnie jak zwykle słowami „co tam chłopaku”. Ale my jesteśmy w tym samym wieku,  a ja nie wiem skąd on ma tyle siły. W międzyczasie jak ja przeklinając ściągam w końcu oponę i dętkę, Piotr kombinuje nam kanapki i napoje na dalszą część trasy. Zaopatrzywszy nas obu rusza dalej, a ja zostaję pod sklepem, jest 8 rano. Lokalni specjalsi sklepowi stają ze swoimi procentami kółeczkiem nade mną i każdy ma jakąś radę. Oni pod okapem, ja na deszczu. Oni piwko, ja opona. Dokładnie, centymetr po centymetrze przecieram chusteczką nawilżaną w poszukiwaniu źródła problemu. Kolec akacji. Pierdolony kolec akacji, pasażer na gapę spod Baraniej Góry. Wkładam ostatnią dętkę. Pompuję pompką. Ładuję kanapki po kieszeniach, coś jem, coś piję. Ruszam za Piotrem ze stratą 40 minut. Jakieś pół godziny po ruszeniu przestaje padać, ściągam mokre ciuchy. Pragnę słońca, może grzać ile wlezie, chcę ciepła. Humor wraca, zaczynam pogoń za Piotrem. Może nie dojdę go, ale przynajmniej mam motywację. W tym ferworze dobrego nastroju włącza mi się myślenie o baterii w nawigacji. I tak sobie klikam i klikam aby coś zmienić i wydłużyć czas działania – nie wiem po co, nie pytajcie, działa długo i w sumie nie potrzeba więcej. Można ładować w trakcie jazdy, jest ok – i w tym momencie znajduję bug. Wykrzaczam software nawigacji kołami do góry i muszę zrobić hard reset. Tracę mapy, tracę pomiar, tracę wszystko. Jestem w jakiejś wsi, gdzie nie ma internetu. To znaczy jest, nawet nie wiecie jak jest. Bateria w telefonie za to pełna, więc jadę na słuchawkach i słucham wskazówek Piotra. I tak skręt po skręcie dobijam do Chełmna. Tutaj łapię LTE, wgrywam mapę w jakieś 5min, do tego trasę ściągam z netu i już po kwadransie jestem gotowy do ruszenia. W międzyczasie zjadam drugie śniadanie i piję. Bo przecież szkoda czasu. 

Dzwonię do Jacka Kina. Jest za mną, poranek jego był zgodnie z przewidywaniami nie najcieplejszy. Ale Jackowi już się nie spieszy. Ma tylko dobić do domu. Piotrowi się spieszy, bo chce być przed północą. A mi ? A mi już obojętne. Jestem zmęczony kapciami, pompowaniem i walką z tymi kołami. To jest ich ostatni maraton i odchodzą na emeryturę. Następne koła carbonowe. Robię sobie postanowienie. 120h lub mniej i czas na nowy rower. Fair umowa? Fair. No to teraz zróbmy to! 

Za Chełmnem wracają wspomnienia z prologu tego wpisu. Diabelce. Jadę po prawej stronie Wisły, widzę je doskonale. Jestem 3 dni wcześniej niż za pierwszym razem. Jestem w skrajnie innej kondycji i nastroju. Oglądam drugi brzeg zupełnie spokojnie. Zaczynam walkę z czasem. Przed Grudziądzem następuje jeszcze jedna zmiana krajobrazu, przynajmniej w kwestii nawierzchni. Wjeżdżamy na płyty takie same jak te przed Warszawą. Jeśli te warszawskie ktoś układał w ramach wyroku za morderstwo i za karę, to te tutaj z Grudziądza są ułożone na wizytę królowej angielskiej. Są tak równe, że większość czasu jadę na lemondce. Ręce odpoczywają, baterie się ładują. Jest idealnie. Czas leci stosunkowo szybko. 

Do Grudziądza wjeżdżam już w zbyt dużej odległości od Piotra, od teraz jestem sam na trasie, bez nabojów CO2, bez dętki, bez zapasowego haka. Od teraz musi być tylko dobrze bo nie ma miejsca na awarię. Ale nie mam też kolca z akacji. I pomyśleć, że ta jedna nieprzetarta i nie sprawdzona opona z pierwszego zjazdu na Wiśle przysporzyła tyle przygód na trasie. Niewiarygodne? A jednak. 

W Grudziądzu wbijam na obiad do kawiarni, zamawiam masę rzeczy, bo jeszcze jeden element zawiódł. W nocy nie wiem jak nie naładował się powerbank. O ile telefon mogę wyłączyć, latarkę mam z mojej grupy poszukiwawczej w straży i jestem jej pewny to wiem, że nawigacja nie dotrwa do nocy, nie ma szans. 

Jem, akumulatory się ładują, ale ja tracę czas. Dobra, ryzyk fizyk, jedziemy. Za Grudziądzem chmury nie nastrajają. Wiem, że nie ucieknę, bo niby jak. Za mną burza i deszcz, przede mną burza i deszcz. Technicznie rzecz biorąc, jest tylko jedna opcja. Będzie deszcz i mnie zmoczy. 

W końcu dopada mnie deszcz, ale co dziwne jest mi ciepło i przyjemnie. Wręcz optymalnie. To wtedy nagrywam krótki filmik, który potem będzie krążył po wiślanej społeczności. 

Do Zamku w Gniewie dojeżdżam na oparach baterii w nawigacji. Decyduję, że zjem kolację i podładuję ją. Zamawiam kolację, zamawiam kawę, idę wyjąć kable do ładowania i …. Natykam się na pusty woreczek. Kable, ładowarkę i resztę zostawiłem w Grudziądzu w kawiarni. Wyrzucam w niemałym stresie wszystko jeszcze raz z torby. Nie ma, no nie ma. Kurwa mać! Pierwszy raz pomyślałem o poddaniu się. Wszystko nie w tempo. Pytam panią w restauracji, nie ma kabla, bezskutecznie. Ale w tym stresie pojawia się uśmiech, bo “Jest taka granica cierpienia za którą uśmiech pogodny się zaczyna” (*Czesław Miłosz ). 

Ruszam, ile ujadę to moje, może kogoś dogonię, może ktoś mnie dogoni, ruszam bez planu.

(na kolejny maraton będę miał już wgrany awaryjnie ślad do zegarka na ręku, i w 2021 na Mazowiecki Gravel uratuje mi to wynik).

Ale wróćmy do mojego gniewu w Gniewie. Po ruszeniu dość sprawnie dojeżdżam do Tczewa. Nawigacja pokazuje 2% baterii. Dobrze nie jest. Jem na przystanku kanapkę, popijam wodą i ruszam. Nie mam innego wyjścia. 60km do mety. 4h normalnie, 5h wliczając spacer do ujścia Wisły i z powrotem. Wyjeżdżając z Tczewa i dojeżdżając do łąk ostatecznie nawigacja pada. Kryzys. Tak blisko, a tak daleko. Już mam zejść z roweru i rozpocząć czekanie na kolejnego Wiślaka gdy z przodu jakieś 2km ode mnie widzę dwa mrugające światełka. Ej. W nocy, na łąkach w Tczewie kto to może jechać. Nie ma bata, ktoś z maratonu. "Ej chłopaki” chciałoby się krzyknąć, ale przecież nie usłyszą.

Wsiadam na rower i pędzę do nich. Jeśli ich złapię przed chaszczami to jest szansa, że do mety dobiję razem z nimi. Nie chcecie myśleć ile razy i jak na siebie kląłem by przyspieszyć. Finalnie udało się. Dojeżdżam do nich. Nie mam pojęcia jakie mieli numery. Ale są mocno zaskoczeni, że ktoś o tej porze jeszcze jedzie i ich zagaduje. Pytam czy nie mają kabla do nawigacji. Mają.

· Pożyczycie?

· Jasne. Masz.

· Ejjj czekajcie nie odjeżdżajcie. Bo jest jeszcze jeden problem. Powerbank mi też padł. Pożyczcie na czas łąk i potem wam oddam i każdy pojedzie swoim tempem.

Pożyczają. Podłączam, ładuję i jedziemy. Cisną strasznie, jakby ruszyli dopiero co z Wisły. Mam oddać ładowarkę jak będę zwalniać albo za łąkami. Nie ma takiej opcji, muszę cisnąć.

Łąki są po deszczu i jest bardzo ślisko. Do tego zaczyna znowu padać i być zimno. Temperatura +7C. Wieje i pada. Odczuwalna pewnie bliżej zera niż 10C. Dobijamy do końca łąk. Nawigacja ma 50%. Jestem uratowany. Oddaję kabel i powerbank, dziękuję. I jak to wiślacy, nie chcą nic za pomoc. Piękne.

Decyduję się trochę cieplej ubrać, wyciągam syntetyka i krótkie spodnie z primaloftu. I w tym momencie z torby wypada mi mój kabel. Jak gdzie jakim sposobem? Nie czas na odpowiedzi. Jeszcze przez tydzień od mety próbowałem przeanalizować jakim sposobem nie znalazłem go w ciepłej restauracji w Gniewie. Nie znalazłem odpowiedzi.

Doganiam kolegów, jeden okazuje się być ziomalem z Nowego Sącza, czyli prawie swój. Zaczyna być coraz bardziej zimno. Decyduję się przyspieszyć, bo pomimo że będę bardziej spocony, będzie mi też cieplej. Od ujścia Wisły w lesie będzie cieplej, a przez nagrzane słońcem za dnia miasto pewnie też. Gdzieś w połowie trasy między Tczewem, a Ujściem tracę z oczu dwóch samarytan. Zostają za mną. Znowu jadę sam, a do mety coraz bliżej.

Gdzieś koło północy jestem u kresu mojej podróży. Ujście Wisły zdobyte.

Szybka fotka na pamiątkę. Pięknie wyglądam? Prawda, że pięknie?

I powrót z buta po nabrzeżu. Do lasu na płyty i jadę do mety. Miasto śpi. Przelatuję je sprawnie. Jakby było wszystkiego mało wszystkie światła mam czerwone. Niby można odpocząć, ale każde z nich to kolejna strata chwili.


Meta.

116h. Uśmiech, zadowolenie, zafrasowanie. Na mecie czeka Kuba z szampanem.

I to się nazywa przyjaźń. Zejść z trasy, zwalczyć swoją frustrację i gniew. A potem pojechać na metę i przywitać kolegę. Jakub, szacunek.

Czas jazdy: 14.59.17

Czas ruchu: 18.22.44

Dystans: 255km

 

Ile błędów popełniłem?

Masę.

Ile czasu straciłem?

Jeszcze więcej.

Do Piotra na krótkim odcinku: 3h.

Do Kuby z Kasią, którzy i tak zwolnili po rozpadzie grupy: 9h

Ostatecznie mam 46 pozycję. Całkiem nieźle.

Ale wrócę za rok. Znowu coś urwę. Wrócę, tym razem z pokorą. Obiecuję.

 

Wersja z dwoma bidonami i camelbakiem w torbie pod górną rurą okazała się na te upały optymalna.

Komentarze do wpisu (0)

do góry
Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl