Wisła Pani mojego Planu! 2
Wisła 1200 2021

PROLOG


A miało być tak pięknie … Wisła Pani mojego Planu!
Ten rok miał być inny, po zeszłorocznej edycji i pokucie już w pierwszej godzinie, planu w tym roku nie było innego poza tym, że jedziemy na 90-100h. I to była jedyna nasza z Piotrem założona strategia. Od początku ostrożnie, minimum postojów, on nie wydziera do przodu, ja nie jęczę. Proste? Proste!
W naszym (11os) pokoju pojawiają się co jakiś czas nowe osoby. Świeżaki i ci, co jechali już raz, dwa, a nawet trzy Wisłę. Jak zwykle zaczyna się wymiana zdań, poglądów i rad. Ten fragment pominę, bo i ja kiedyś byłem pierwszakiem i jak sobie moje pakowanie przypomnę, to sam z tego się śmieję. Każdy musi to zaliczyć. Jedna rzecz mnie w tym roku zaskoczyła … ktoś miał słoik z mięsem ;-) taka klasyczna weka. Coś kapitalnego. No dobra do brzegu.
Dzień z nowymi lokatorami ubiega szybko na rozmowach, wieczór to klasyczne już pasta party i na koniec przemowa Ojca Dyrektora. W sumie jadąc 4ty raz to nic nowego, no może poza tym fragmentem o ratrakach, a dokładniej, że w tym roku na trasie będzie ratrak więc mamy w niego nie wjechać, ale zdecydowanie jechać, jeśli go zobaczymy, bo to nie będą zwidy.

 


Dzień 1 – Barania Góra


Ruszamy spokojnie z Piotrem kawałek po 7.00 pomni naszego wspaniałego początku z zeszłego roku, na dół do Wisły zjeżdżamy bardzo uważnie, obaj mamy nowe rowery, nowe opony, ale sprawdzone modele z poprzednich maratonów tak u mnie, jak i u niego. Sprawnie udaje nam się pokonać ten odcinek, gdzie złapanie gumy wydaje się najbardziej prawdopodobne. W tym roku na zjeździe to ja użyczam gazu któremuś z maratończyków.
Gdzieś w okolicach Ustronia podłącza się do nas ktoś ze Skandynawii z pięknym polskim. Szok okazuje się, że to lekarz, który studiował w Polsce na UJ. To wszystko tłumaczy. Szybkie rozeznanie sprawia, że dochodzimy do wniosku, że w sumie możemy jechać razem, bo plan ma podobny jak my 250-300km dziennie i tak koło 100h na dotarcie do mety, 90h poprawia mnie Piotr. 100h powtarzam ja, ale Piotr dalej poprawia mnie na 90h. Na razie zostańmy przy swoim, trasa pokaże na czyje wyjdzie. W międzyczasie dowiadujemy się takiej ciekawostki, iż w Szwecji jest bardzo trudny maraton MTB, po którym jest w prawie drogowym zapisany zakaz poruszania się samochodem. Nasz kompan przejechał go i uważa, iż to najtrudniejszy maraton, jaki zna i ta cała nasza Wisła to bardzo fajny maraton turystyczny, a jego trudność jest trochę zbyt wyolbrzymiona.
Za Ustroniem wpadamy na szybką część trasy wzdłuż Wisły, która jest bardzo urokliwa. Tutaj Wisła jeszcze ma szerokość kilkunastu metrów, poziom szybko opada, a wraz z nim i droga. Tutaj kilometry na całym maratonie lecą najszybciej.
Zgodnie z przewidywaniem przed wałami Goczałkowickimi sklep na zakręcie w lewo – ten po prawej – nie jest otwarty, niestety upadł, a wraz z nim ostatnia możliwość dotankowania wody przed setnym kilometrem, co sprawia, iż kto nie pomyślał w Ustroniu o wodzie lub nie ma extra camelbaka w plecaku rowerowym, za Goczałkowicami będzie nerwowo się rozglądał za sklepem, a tego do Oświęcimia przy trasie nie będzie, oj nie będzie.

Jeszcze pytam Martina, czy jest gotowy na godzinną walkę z wałami nad jeziorem, ale tylko się uśmiechnął i powiedział jedźmy już, to tylko godzina i jedziemy dalej. No to pojechaliśmy.
Plan zakładał, iż każdy pokonuje wały swoim tempem, a za nimi ewentualnie się połączymy lub nie. Piotr jak zwykle w przodzie jakieś 200-300m, ja za nim, a jakieś 10m za mną Szwed. Początkowo sobie gadamy i jakoś tam się jedzie. Trochę deszcze wiosenne nie pomogły i roślinność w tym roku dopisała, dodatkowo jesteśmy w sumie w czubie maratonu, czyli to my w tym roku robimy za żyłkowe kosiarki dla reszty stawki. Nie mija 20min i piękną polszczyzną bez grama akcentu dobiega zza mnie KURWA MAĆ pojebane wały. ;-) Polska - Szwecja 1:0.
Pojawia się uśmiech na mojej gębie, który trwa do końca wałów wraz z narastającymi przekleństwami kompana. A jednak są jeszcze fajne maratony na tym świecie i właśnie go jedziemy i to w Polsce. Leszek (Pachulski – organizator) nie jestem jedyny co marudził. Mija godzina i wyjeżdżamy z wałów. Szybkim świńskim truchtem pokonujemy ścieżkę przy torach, bo ta poniżej i zalana i zakrzaczona. Piotr przodem, potem ja, na końcu Szwed. Płyty, prosta i wpadamy w bobrowe królestwo, gubimy naszego niedoszłego kompana i przemy dalej.
Bobry w tym roku chyba też postanowiły stanąć na wysokości zadania i powalonych było dwa razy tyle drzew co do tej pory w dowolnej edycji. Udało się pokonać zatem zjazd ze schroniska, wały i bobrowy lasek bez kapcia. Niektórzy przyznają, że to spory sukces.
Wjeżdżamy na zaporę i od teraz do Krakowa czeka nas w sumie fajna część maratonu, taka mocno rozgrzewkowa. Zanim dojedziemy do Oświęcimia okazuje się, że Wiślacy z poprzednich edycji zorganizowali parę bufetów, więc zaczęliśmy w sumie wybrzydzać czy i gdzie zatrzymamy się na dotankowanie wody. Bardzo komfortowe to było i szacunek dla nich za te bufety. Na jednym było nawet świeże ciasto drożdżowe. Rozkosz.

W tym roku nasza dopracowana strategia nie przewiduje posiłków bufetowo-bistrowych a jedynie dotankowywanie wody wg potrzeb i krótkie pitstopy na dokupienie żywność nie częściej niż co 100km. I tak zamierzamy się trzymać tej strategi.
Pierwszy postój zaliczamy na 150km w Okleśnej. Woda, cola, jedzenie, smarowanie łańcucha. Po 10minutach odjeżdżamy. Na razie sprawnie i bez większych emocji. Po prostu taka Wiślano-maratonowa rutyna. Na 178km dojeżdża do nas Łukasz kamerzysta, jakieś krótkie nagranie popełniamy do jego vloga i coś się nie zgadza. Wg niego przed nami będzie z 3-5 osób. Aż niemożliwe. Niestety start co kilka minut grup nie pozwala na sprawdzenie, na którym realnie jesteśmy miejscu, ale jakoś tak miło się zrobiło. W zeszłym roku tak różowo nie było. W Tyńcu zaliczamy tylko krótki postój na dotankowanie bidonów i znowu jesteśmy na trasie. Szybka wspinaczka na oba kopce i świetny flow na zjazdach przez Lasek Wolski, w tym roku poprowadzona trasa sporo inaczej i do dołu zjeżdżamy z bananem na twarzy. Krótkie podejście pod kopiec Kościuszki, a na nim ubieramy kurtki. Pierwszy deszcz tego maratonu, lato zapowiada się na wilgotne i w sumie mamy spore obawy co do trasy. Potem jeszcze się okaże, że całkiem słuszne.
Sam przejazd przez Kraków odbył się na dużyam tempie tak, aby możliwie, jak najwcześniej wbić na WTR za Krakowem, nie tracimy już czasu na żadne tankowanie czy kupno jedzenia, bo w Zwał jak Zwał będzie nasz Herreriowy bufet z kawą i dobrym jedzeniem od Estery. Tak więc ten fragment to tylko ciśnięcie. Za Krakowem trasa w tym roku odbija ścieżką przy Wiśle, którą jedziemy już po deszczu co pozwala nam zachować suchą odzież, ale jest dość ślisko i trzeba uważać, aby nie zaliczyć gleby.

Szczęśliwie opuszczamy ten fragment bez strat i wpadamy na asfalty, którymi w kilkanaście minut dobijamy do Niepołomic. Flow mamy zacne, bo czołówka w zeszłym roku wchłonęła nas jeszcze przed Kopcami. Dojeżdża Ojciec Dyrektor maratonu Wisła 1200 Leszek Pachulski a chwilę po nim zjawia się na bufecie Radek Gołębiewski. Mówię do Radka, że w końcu gdzieś jestem przed nim na co Radek szybko ripostuje „gdzieś, ale nie na mecie”. Co cóż do jego formy to my nigdy nie dorównamy. Ale na kawie byłem pierwszy.


 

 

Robimy parę fotek i dotankowani na dalszą część drogi powoli ruszamy. Jeszcze na wynos bierzemy po 2 naleśniki z serem co okaże się zbawienne na noclegu.
Za Niepołomicami chwilę udaje się jechać z Łukaszem Ugarenko, ale dzieli nas przepaść w kondycji więc grzecznie pozostajemy w tyle i jedziemy dalej swoim tempem. Jest dość przyjemnie chociaż chłodno, wyciągamy kamizelki. Na wysokości Żabna mamy ogarnięty już przez telefon nocleg i zostaje nam do przejechania jeszcze 20km do niego. Nocleg mamy prawie przy samej trasie w Zalipiu.
Pan nie mógł tylko zrozumieć, dlaczego dojeżdżamy od Krakowa o północy, kiedy normalnie ludzie są tutaj tak koło 18tej. Dopiero jak dotarło do niego, że my jedziemy z kierunku Krakowa, ale z Wisły i zrobiliśmy już 320km to widać było lekki szok i niedowierzanie.
Pan prowadzi same noclegi bez wyżywienia i całe szczęście, że mamy nasze naleśniki. Zjadamy w sumie wszystko co jeszcze w kieszonkach pozostało. Mała liczba postojów sprawiła, iż trochę mamy braki w zapasach. Ale co tam. Właściciel wrócił do nas po jakimś czasie z patelnią i paczką jajek, masłem i chlebem. Rano zrobimy sobie jajecznicę z 10ciu jajek 😉 będzie uczta. 1, idziemy spać. Rano, bo o 3.30 pobudka.

 

Bilans dnia:

Dystans: 323km

Czas ruchu: 17h 10min

Czas jazdy: 15h 30min

Czas postoju: 1h 40min

Średnia prędkość: 20,8km/h


Dzień 2 – Zalipie – Wilga bar u Zosi

Ruszamy zgodnie z planem, szybka jajecznica z 10ciu jajek!, pakowanie sprzętu do naszych bagażników (jednak komfort wrzucania wszystkiego do Tailfina jest ogromny), woda, buty, kurtka. W drogę. Jedziemy w ciszy przez Zalipie. Jest nadwiślańsko-mgliście, zimno, mokro … idealnie. Cisza wdziera się w głowę. Początkowo nie mogę zorientować się czemu, ale w głowie leci mi piosenka Cranberies Zombie. Śpiewam sobie ją i w pewnym momencie wyrywa mi się z głowy na cały głos. Piotr patrzy na mnie jak na wariata. I dochodzi do mnie nagle, dlaczego ta piosenka i dlaczego teraz. Dosłownie na całej długości wsi, w każdym napotkanym przystanku, są, śpią, zmęczeni, mokrzy, zziębnięci … maratonowi Zombie ;-) Żałuję, że nie zrobiłem zdjęcia żadnego. My po śnie w agro, w cieple, umyci, oni tak jak padli. Zombie.

Dość szybko docieramy do Orlenu w Szczucinie, jest idealnie na trasie. Zatem robimy stosunkowo szybkie zakupy na cały dzień, bo niedziela, więc realnie do Sandomierza nic nie znajdziemy już. Na stacji spotykamy kolegę Leona, który odłączył się od Piotra z Rezerwatu Przygody (to ten gość co zrobił Wanoga Gravel – ten maraton też wam opiszę). Piotr jest gdzieś przed nami i zmierza do Wilgi tak jak my, a Leon zaczyna dochodzić do siebie i już jest chodzącym Zombie. Widać, że jazda całą noc kosztowała go dużo energii. Nasza strategia ze spaniem, póki co działa. Dopijamy kawę i ruszamy.
Odcinek do Połańca jest tutaj taki nijaki, w sumie najsłabsze widoki na całej trasie. Dość dobre asfaltowe odcinki przeplatane co jakiś czas szutrówkami przy wale. Parę zjazdów w głębszy teren. No nic ciekawego. Przed samym Połańcem Leszkowi udało się znaleźć świetnego singla, którym spadamy do mostku na rzece Czarnej.

Od samego Połańca także droga wije się wzdłuż wału, to na wale, czasem jakieś krótkie odcinki z płyt. Dość przyjemnie i lekko. Taka chwila odpoczynku w sumie przed tym wszystkim, co najlepszego Wisła ma, czyli cała prawa strona maratonu. Ale to dopiero przed nami. W Sandomierzu tym razem nie popełniamy błędu postoju w knajpie, a zadowalamy się popasem na Stacji Paliw przed samym miastem. Miasto szybko sprawnie, mimo że przed południem. Spadamy ze Starówki do dna starorzecza i wbijamy na pierwszy porządnie błotny odcinek Wisły. Nim dojdziemy do ostatniego podejścia koła zabłocone tak, że przestały się kręcić. Zaczynamy podejście. Dwa kroki w przód, jeden w tył. Dwa w przód jeden w tył. I tak do połowy. W połowie dwa głębokie wdechy i z pomocą lin na boku dwa kroki w przód, jeden w tył. Dochodzimy do samej góry. W tym roku walka o czas wykluczała fotkę, wiśnie i postój na ławkach.

Pod pensjonatem Dzika Róża, w którym spałem na drugiej Wiśle Piotr decyduje się obmyć rower bo ledwo jedzie, ja przyjmuję taktykę na przesuszenie i odpadnięcie samoistne. Ustalamy, że łapiemy się na trasie. Taktyka połowicznie okazała się dobra czemu sprzyjała seria szybkich zjazdów ale muszę stanąć aby wyjąć piszczący kamień z klocków hamulcowych. Póki co pierwsza ustereczka. Puk puk odpukać.
Po jakimś czasie dostaję tel od Piotra z Rezerwatu, że pod jakimś, cudem otwartym, sklepem w Linowie zostawia nam niedojedzony chleb i czystą wodę, bo szkoda wyrzucać. Tutaj chciałbym sobie i innym podziękować za ten nieustalony maratonowy zwyczaj zostawiania czystych rzeczy, z których ktoś może skorzystać pod sklepem. Dla mnie to kwintesencja gravelowych ultra, to takie najczystsze ludzkie wzajemne wsparcie sportowców. Zjadamy jakieś drożdżówki, pijemy colę i zabierając Piotrowy prowiant ruszamy w trasę.
Pokonaliśmy w tym roku i góry Pieprzowe i te 4 podjazdy za nimi dość szybko i na razie trzymamy się naszego planu na 100h, znaczy Piotra 90h a moje 100h. Odpukać wszystko na razie jest ok.
Po przekroczeniu Wisły udało mi się dojechać na bufet organizowany przez przyjezdnych, na który nie udało mi się nigdy zdążyć, bo robią go dla swoich znajomych jadących w Wiśle – panowie/panie jak już robicie to dajcie szanse każdemu skorzystać. W przeciwnym wypadku osobiście uważam to za nie fair.

Ale wróćmy do podziwiania trasy.

W sumie dość gładko i przyjemnie zmierzamy do Kazimierza Dolnego, ale chmura w jaką wjeżdżamy i jej kolor mówi jedno. Ten maraton też nie będzie tym suchym. Będzie wpierdol. I będzie mokro i zimno. Przyspieszamy, znaczy wiemy, że to nic nie da, no ale przyspieszamy. W miejscowości Czupel nagrywam ostatnie instastory wrzucam na insta i zaczyna kropić. Ubieramy kurtki. Ciśniemy do Kazimierza tam jemy i ciśniemy do Wilgi. Taki plan na dzisiaj. Plan z rana nie uwzględniał tego co za chwilę się stanie.
Pokonujemy ostatnie dwie górki przed zjazdem do Kazimierza i knajpki u Kazika dopada nas potężna nawałnica, 2km do knajpki. Więc ciśniemy, aby dojechać w miarę na sucho, ale w ciągu 3-5min na drodze mamy wody w pół łydki, nie widzimy kolein a te tutaj są potężne tak na pół koła – dziękujemy setkom hobbystów z 4x4. No nic, stajemy pod drzewem, może przeleci, 5min dalej wiemy, że nie przeleci. No nic trochę z buta trochę jadąc docieramy przelani cali do Kazika.
Zamawiamy obiad, pełny i po jakimś czasie zaczynamy suszenie się zdobyczną suszarką. W międzyczasie jak już tracimy czas doładowujemy lampki, nawigacje i resztę. Potem okaże się, że to było słuszne.

Deszcz kończy swój spektakl tak po około godzinie z kawałkiem. Czekamy do końca, bo uznajemy, że jazda w nim nie ma sensu, gdyż chcemy dobić do Wilgii dzisiaj a to będzie mocno w nocy, i lepiej jechać suchym niż potem walczyć z wyziębieniem. W ostatnich kroplach deszczu ruszamy. Już pod pierwszą górę dojeżdżamy a tam zwalone w poprzek drzewo akacji i Straż Pożarna wycinająca je. W sumie szczęście, że nie jechaliśmy tam w momencie jak się waliło. Mijamy chłopaków z OSP i ciśniemy dalej. Piaszczyste wąwozy do samego Rynku sprawnie pokonujemy, bo piach przelany fajnie się ubił. Rynek przelatujemy bez zbędnego ociągania, kościół, droga po górę i Piotr mi odjeżdża tak na 100-150m bo musiałem zadzwonić. W momencie jak mam wsiadać na rower na moich oczach przede mną zwala się kolejna akacja na drogę. Jestem może 10m od niej. Akacja opadła w ciszy. Moje oczy nie były mniejsze niż oczy dwójki turystów obok mnie. Grzecznie po cichutku przemykam nad akacją i gonię Piotra. Piotr wysłuchał, ale czy uwierzył? Sam nie wierzę.
Zaczynamy zjeżdżać stokiem narciarskim w Kazimierzu, chociaż bardziej to było zejście z buta. Wyżłobione dziury w stoku mają w niektórych miejscach 1m głębokości. Sprawdzone, bo wszedłem 😉 potem na samym dole dostrzegamy, że obok stoku była droga z płyt jumbo. Ale jak mieliśmy tam wjechać nie mam zielonego pojęcia. No nic, takie to uroki Wiślanej przygody.

Z Kazimierza do Puław wygodna droga która zeszła nam na pogaduchach i szykowaniu się na maca. W Puławach pojechaliśmy a do maca nie stanęliśmy. Czemu ? Nie mam pojęcia. Pojechaliśmy i już. Dojeżdżamy do Dęblina mocno opóźnieni wg naszego planu, ciemno, mokro cały czas i zimno. Wbijamy na Orlen – tutaj standardowe maratonowe zakupy – szybka kontrola drogi przed nami , telefon do Piotra W który będzie za chwilę pokonywał jak się okazuje najbardziej hardcorowe odcinki tegorocznej Wisły. W ciągu godziny dostajemy masę informacji o tym, jak bardzo nie … przechodni jest odcinek przed nami. Jeszcze z niedowierzaniem wbijamy na polne ścieżki za Dęblinem.
Najpierw powoli suniemy dosłownie i w przenośni po ścieżkach gdzie pył z pół zamienił się w śliską maź, aż do miejsca, gdzie nie jesteśmy wstanie jechać na rowerach, ani ja na 42c, ani Piotr na 47c, ani kolega – przepraszam nawet nie pamiętam jak masz na imię – na 2,35”. Co tam jechać, nie możemy pchać rowerów, my je ciągniemy. Szybki telefon do Leszka upewnia nas tylko w przekonaniu, że tym razem Ojciec Dyrektor jest w sytuacji w której nie może nijak zrozumieć naszego położenia i jego rozbawienie konsumpcją na pewno zacnego wina nam niestety się nie udzieli. Ani wina ani rozbawienia. Wkurw! Suniemy. Suniemy. Pokonanie 15km zajęło nam … prawie 3h 😉 Takie zwykłe tempo pieszej wędrówki w górach. Docieramy do koparki która jest też sprawcą remontu wału w kierunku Wilgi. Piotr obdarzony w tym momencie jeszcze charyzmą i energię mówi, że ciśniemy dalej, bo nasze 90h, znaczy moje 100h, czeka na nas i ciśniemy. Lądujemy z nogami za kostkę w błocie. Ta droga nie dla nas. Szukamy objazdu, tam nie lepiej. Zasuńmy zasłonę milczenia na ostatnie 12km do Wilgii.

Docieramy mocno po północy, rowery w stanie typu rozpacz, my w podobnym, zmęczeni, szczęśliwi, nie pada, za chwilę będzie ciepło. Na nocleg mamy dwupokojowy domek dla 6 osób. Każdy dostaje po jednym pokoju. A w tym pokoju rower – z grubsza umyty – ciuchy, rozwieszone na wszystkim, na czym się da, domek … nie ogrzewany, w domku oczywiście zimno. Właścicielka robi nam najlepszą jajecznicę jaką byśmy chcieli dostać, do tego półlitrowe kubki gorącej herbaty. Nie wiem o której padamy. Mi na pewno padła pogoda ducha. Od dawna nie miałem jej tak nisko. Na poduszce. Padamy ze zmęczenia.

Bilans dnia:

Dystans: 301km

Czas ruchu: 20h 39min

Czas jazdy: 15h 13min

Czas postoju: 5h 25min – tutaj nawigacja wliczyła nasze 3h spaceru.

Średnia prędkość: 19,8km/h – nie tak źle 😉


Dzień 3 – Wilga – Płock

Poranek, wstajemy, właściwie to bardziej zwlekamy się z łóżek. Boli wszystko. Jemy, to co zostało. Morale przynajmniej u mnie takie słabe 3 na 5. Rozłożone mokre i uprane rzeczy są deczko czystsze i dalej mokre. Nic nie wyschło. W Wildze wychodzi, że na cały maraton mam wszystko poza skarpetkami na zmianę, czemu i jak nie wziąłem? Nie mam pojęcia. No nie ma i tyle.
Ubieramy się i wychodzimy w kierunku trasy, każdy z nas dzwoni do domu, więc taktycznie nabieramy stosownego dystansu i powolutku ogrzewamy się. Pogoda dobra, w sumie dość ciepło. Po godzinie raczej będziemy już jechać w suchych ciuchach. Dzisiejszy odcinek chcemy pokonać sprawnie, nie wiemy jak będzie w Dżungli przed Warszawą, jeśli będzie po deszczu, to będzie wolno i ślisko, jeśli podeschnie, to będzie to szybki odcinek z fragmentami dreptania przy skarpach.

Powoli widać różnicę w kondycji tej psychicznej i fizycznej. Piotr odjeżdża mi co chwilę. Ale mamy ustalone, że jeśli odległość będzie za duża, to każdy zaczyna jechać swoje. To dobra i bezpieczna strategia, która pozwala przejechać bez emocji każdy maraton. Jeszcze nie udało nam się posprzeczać i tym razem mimo grubej wczorajszej końcówki było dokładnie tak samo. Dlatego warto mieć dobrego kompana jazdy. Temperatura od rana tak 15-16 stopni i dopiero koło 12 robi się ponad 20. Zimny ten maraton i tak zapowiada się do końca. A to dopiero połowa.
Powoli jedziemy po szutrach wzdłuż wałów, pożegnaliśmy płyty i ten odcinek jest stosunkowo prosty. Po 24km jazdy chcemy jechać dalej trackiem, ale w miejscowości Łużyce okazuje się, że te solidne wczorajsze deszcze upłynniły kawałek remontowanego wału, kierownik robót jak nas zobaczył „wrzasnął ah do Czorta!” rozmarzyłem się, to nie był bosman i nie jesteśmy nad morzem. Jesteśmy przed Warszawą. No nic, dalej nie pojedziemy, wyznaczamy objazd. Daję znać do Ojca Dyrektora, że dzisiaj może i byśmy pojechali dalej, ale pan w białym kasku dzwoni po policję, bo jesteśmy na budowie. Prawo jest prawem. Grzecznie objeżdżamy. W Górze Kalwarii remont trwa dalej i nasza jazda znowu jest dreptaniem po kostki w błocie. Uciekamy w lewo ku rzece na ścieżkę wędkarzy. W miarę daje się jechać. Jedziemy.

Jungla podwarszawska tym razem jest przejezdna i stosunkowo szybko udaje nam się ją pokonać. W 4h meldujemy się na Wale Miedzeszyńskim. Wbijamy na rynek i pozwalamy sobie na dłuższy popas w knajpie w sumie, pierwszy spory błąd. Potem okaże się, że dla mnie on był tym pierwszym z 3 kolejnych do osiągnięcia mojego planu 100h. Ruszamy z Warszawy najedzeni i w miarę zregenerowani. Jedzie się bardzo przyjemnie, cały dzień 21-23 stopnie. Idealna maratonowa temperatura. Dobijamy do Modlina i po raz 4ty mijam Złote Łuki bez przystanku w nich. Decydujemy się na szybkie tankowanie płynów na stacji, kawę i dalej w drogę. Pomni zeszłorocznej zalanej części w Zakroczymiu tym razem chcemy przejechać to jak najszybciej, co też nam się udaje. W Czerwińsku po 10h jazdy znowu mały postój na napoje i w drogę. Jedziemy dość długo i cały czas ten dzień się dłuży. Mocno.

I nagle zaczyna się, przerzutka, która do tej pory spisywała się wyśmienicie, nie wiadomo czemu zaczyna szwankować. A to biegi same się przerzucą, a to manetka nie reaguje. W pewnym momencie przestaje AXS całkiem pracować. Zostaję na jednym przełożeniu. 40T z przodu i trzecia koronka. 18s. Szlag. W sumie ni w pip ni w oko. Na płaskim trochę za mało, w terenie za twardo.
Zmieniam baterię. Chwilę chodzi i bach padło. Doganiam Piotra, zmieniamy na jego baterię, nie działa ani trochę. Na żadnej. Parę telefonów dalej pada propozycja zmiany baterii w manetkach. Więc następuje taktyczne rozdzielenie się i Piotr jedzie w stronę Płocka, ja mam jedno zadanie, dojechać do Płocka, obojętnie o której. $@&*^@!% &#@*^@ !&%#!&(!*& !&^#&&^& !&^! #!&^# !.
Powoli dojeżdżam do Płocka, pogodzony z awarią, poirytowany, pokorny. Dobijam do Hotelu, w którym zawsze chciałem stanąć na kawę, ale nigdy nie było czasu. W tym roku będzie. Aż nad to. Ale czemu tak? Czemu w ten sposób? Ano już wam wyjaśniam. Bo jak to mówi Leszek Pachulski, nie ważne, jaki masz plan na Wisłę 1200, ważne, jaki ona ma na Ciebie. Wg mojej maksymy życiowej „za drobne grzechy Bóg karze na miejscu”. W hotelu melduję się koło 23. Piotr już tam od ponad godziny. 50km, a taka strata. Zmieniam do północy te cholerne baterie i niestety przerzutka DEAD.

Jemy kolację i ustalamy plan na jutro. Piotr jedzie koło 3 i walczy o swoje 90h. Ja ruszam po nim, postaram się znaleźć na trasie coś do kupienia i … w sumie będzie co będzie. Morale siadło jeszcze niżej niż w Wildze. W sumie dla mnie teraz rozpoczyna się prawdziwa walka. Mam single speed i 120km do Torunia. Normalnie koło 6h bo od Płocka do Torunia jest jeden z szybszych fragmentów Wisły 1200. Pomijając WTR w małopolsce.


Bilans dnia:


Dystans: 202km

Czas ruchu: 14h 00min

Czas jazdy: 11h 15min

Czas postoju: 2h 42min

Średnia prędkość: 18kmh
* wliczając chodzone odcinki ostatnich 50km na single speed


Dzień 4 – Płock – Grudziądz

Wstaję stosunkowo późno, 4.30. 5.30 jestem na dole w lobby hotelu i udaje mi się załapać na śniadanie i kawę na tarasie hotelu z widokiem na Wisłę. Pięknie, ciepło, idealnie. Za chwilę zacznę walkę z trasą do Torunia. Przedłużam tę chwilę podświadomie, bo jak sobie wyobrażę piachy za Włocławkiem na tych przełożeniach to rzepki w kolanach na samą myśl mnie bolą.

6.15 siadam na siodełko i ruszam, trybem a jakże Muła. Błąd nr 2 na mojej liście 4rech błędów do moich 100h. Ale nie ubiegajmy reszty opowieści. Początek miło i przyjemnie. Ze starówki w dół do ujścia Brześnicy do Wisły i spacerek do góry. Auta jadą, rowery jadą, ja idę.
Na górze znowu na siodełko i najpierw powoli jak żółw ociężale ruszył s-worksa po drodze ospale. Ten dzień będzie inny niż wszystkie. Tempo mam tak wolne, że pod górę idę, na prostej odpoczywam, a jednocześnie humor mocno dopisuje. Czwarty dzień i szansa na metę do rana, porównując do pierwszej Wisły w 2018 to przepaść. Byłem tutaj dwa dni później w stanie typu Rozpacz. Tutaj możecie doczytać moją opowieść na blogu albo oglądnąć film na kanale YT.
Dojeżdżam powoli do miejscowości Lenie Wielkie, świetna nazwa na ten mój dzisiejszy dzień. W dół jeszcze się jechało, do Wisły, przez mostek i znowu grzecznie z buta do góry. W Dobrzyniu nad Wisłą staję w Delikatesach na Rynku, to tutaj w 2018 jedliśmy z Adamem arbuza na pół 6tego dnia, i jeszcze dwa i 3/4 dnia było przed nami do mety. Przepaść. Jeśli ktoś z was zastanawia się, czy da się bez przygotowania Wisłę przejechać, to mówię, Da się! Ale lepiej odrobić, chociaż połowę lekcji. Minimum to spodenki, siodełko i głowa. Resztę da się dopracować jadąc.

Na rynku dojeżdża mnie kolega, z Czech którego nie widziałem od pierwszego dnia, okazuje się, że także ma awarię przerzutki. Też SRAM. Nie, nie elektryczna, analogowa i też ma single speed. Pośmialiśmy się okazuje się, że czy analog, czy elektryka, to jak padnie to tak samo 1:1. Oddałem mu połowę moich czereśni dopiero co kupionych na straganie, drugie pół wsypuję do paśnika na ramie – tutaj polecam Revelate Design mag tank 2000. Chyba najlepszy paśnik jaki miałem na maratony, otwierasz jedną ręką, wodoodporny, w sumie idealny. Dotankowany ruszam dalej w trasę. Po płaskich odcinkach toczę się jak dostojna dama jadąca z koszykiem wiklinowym na targ. Rekordu dzisiaj to ja nie wykręcę. Za to chwilowo zmęczenie mi nie grozi. Moja strategia na ten dzień to minimum postoju i metodyczna jazda z jak najbardziej stałą prędkością. Ładuję baterie, które będą mi tak potrzebne na dwa kluczowe dzisiaj odcinki – o ile w Toruniu naprawię przerzutkę – jeden do piachy za Włocławkiem, drugi to piachy przed Toruniem. To tutaj rozegra się cały epizod i plan na dalszą jazdę.

Bez większych problemów i przygód dotaczam się do Włocławka. Na wszelki wypadek komórka OFF, chłonę szlak i cały czas wspominam pierwszą Wisłę. Wracają naprawdę wszystkie wspommiania, zakręty, problemy. Ten dzień jest łaskawy, stabilna temperatura między 23-29stopni daje niezłe warunki do jechania. We Włocławku przed wjechaniem w las robię ostatni postój przed Toruniem, woda, kawa, jedzenie, lody. W sumie 15min na całość. Naładowany fizycznie i psychicznie ruszam. Jest sucho co by się wydawało, że jest korzystne, ale droga do Stary Bógpomóż to piach, który jest przejezdny tylko po deszczu. W trakcie niego lub w suchy dzień już po ostatnich 3 Wisłach wiem, że jest przekleństwem dla większości uczestników. Jadę.

Pierwsze dwie łachy piachu stając w korbie udaje się przejechać/przetoczyć. W sumie nie najgorzej. Staram się nie forsować zbytnio, aby nie dać w kość kolanom. Taką strategią mijam całość piachów dość sprawnie i dobijam do Stary Bógpomóż, pół mojej pachulszczyzny za mną. Teraz parę kilometrów asfaltów i za mostkiem na rzece Mień zacznie się druga połówka. Na mostku szybka fotka. Oj teraz to komfortowo, cały naprawiony. Ukłony dla Ojca Dyrektora i pomocników.

Szybka kanapka i dalej w drogę. Toczę się w stronę Wisły i znowu łachy piachów, w Nowogródku doganiam Czecha, znowu się chwilę śmiejemy z tych naszych Sramów i każdy z nas rusza. On jest na górnym zakresie, ja na dolnym, w terenie on jedzie, ja idę, na płaskim ja jadę szybciej, on wolniej. Komedia. W sumie jak Sąsiedzi.

Piachy zaliczone, te Włocławskie i te dalsze. Jeszcze tylko zajebisty odcinek z płyt, które ktoś miał za zadanie ułożyć tak, aby zagotować Stoika. Zadanie wykonane na piątkę z plusem. Jedna płyta jedna „zakręt” (po hiszpańsku Kurwa”). Dobijamy do ścieżki rowerowej na Toruń. Żegnamy się, bo teraz ja będę jechał szybko, a kolega wolno. Ot maratonowi los.
Po 7h i 5min jazdy dotaczam się do sklepu rowerowego Gołaś. Pokonałem 111km. Jak na jeden bieg, terenową trasę z piachem to nie można narzekać. Jest dobrze. Ostatnie 3h jazdy to 28-30stopni. Dojeżdżam kompletnie wypruty z energii. W serwisie okazuje się, że przerzutka jest dead całkowicie. Jako że mam gwarancję nie decydujemy się na rozebranie. No to musi paść to pytanie, które musi. Macie nową? Chwila milczenia i śmiech. No tak jest 2021 rok, rok covidu, brak dostępności jakichkolwiek części. Panowie, a coś na mieście? Także negatywna odpowiedź. Szlag. I nagle jeden z moich wybawców mówi, że wczoraj przyszła przerzutka i w sumie klient nie zadzwonił po odbiór i w sumie … można by ją sprzedać. Wprawdzie nie XX1 a rival, blatu 50 nie obsłuży, ale do 36 da radę. BIORĘ!!! Sprzedana. W trakcie prac nad wymianą usypiam na podarowanym kartonie, usypiając słyszę, jak dzwoni telefon, błagam serwisanta, żeby odebrał od kogokolwiek to jest i dał mu znać co ze mną. Słyszę, że to małżonka dzwoni, słyszę odpowiedź, że tak dojechał, tak mamy przerzutkę i tak naprawimy i tak pojedzie dzisiaj dalej. Chwila przerwy … tak ma bombę, ale tego nie jesteśmy wstanie naprawić 😉 Uśmiecham się, bo w domu dowiedziałem się, jakie było pytanie, „bo on ma jeszcze jakąś bombę, czy da się to naprawić?”. Usypiam, to najspokojniejszy sen, jaki miałem na całym maratonie w tym roku.

 

Przespałem godzinę, do tego trzeba dołożyć 30min rozmowy o przerzutce i decyzji o kupnie i wymianie. Miałem już jechać, ale przyjechała także pizza, więc decyduję się zjeść i dopiero jechać. Całość przygody to 2h.

 

Łącznie 187km na jednym przełożeniu, 11h jazdy plus przerwy i regeneracja. Nie tak źle. W tej całej euforii popełniam błąd nr 3. Wyjeżdżam z serwisu i z Torunia z jednym tylko bidonem wody. Nie wziąłem pod uwagę, że tegoroczna trasa jest inna do Ostromecka i nie będzie ANI jednego sklepu po drodze. Będzie mnie to kosztowało dużo straconej energii.

Samym wałem za Toruniem leci się stosunkowo przyjemnie, droga wybita przez traktory daje jako takie flow. Ale woda, a właściwie jej brak zaczyna mocno doskwierać. Temperatura rośnie z przyjemnych 20st do 30-33C. W pewnym momencie Karoo 2 pokazuje 38st. Jest upalnie, powietrze gęste i stojące w miejscu. I do tego te wszystkie robaki, muchy, owady. Kombo. Typowe wiślane kombo. Powoli dojeżdżam do końca wałów przed Ostromeckiem z nadzieją na sklep i wodę. Patrzę na mapę i nie jest dobrze. Jeszcze 10km. Po drodze mijam warsztat samochodowy, proszę o wodę i pierwszy raz w mojej wiślanej karierze dostaję odmowę a wręcz pan jest poirytowany, dlaczego go zaczepiam i chcę wody jak za kilkanaście km jest sklep i to nie jego wina. Szok i nie dowierzanie pozwala mi nabrać z brudnego węża wody, ale jak tylko ją powąchałem to całość wylałem. Wolałem nie ryzykować jeszcze na końcówce biegunki. Dziwni są ludzie.

W końcu dobijam do Ostromecka, znajduję stację benzynową i kupuję w butelki wody, jedna schodzi od razu, a drugą rozlewam do bidonów. Dokupuję kolejną. Mam wodę. Taka niewielka rzecz a ile zmienia w jeździe. 220km do mety. W normalnych warunkach 10h. Ale nie jest normalnie. Mijam Ostromecko i zaczynam pokonywać małe górki za nim. Brak przerzutek w pełnym zakresie nie do końca mi pomaga. Powoli zbliżam się do Chełmna, czekają mnie dwa duże podjazdy jeden przed Chełmnem i drugi w nim samym. Na szczęście w tym roku nie pada tak mocno więc nie będzie tak dużej ślizgawki na zjeździe z góry św. Wawrzyńca, tym razem zamierzam nie pomylić zjazdów.
Na rynku w Chełmnie robię dłuższy popas i odpoczynek. Dzwoni telefon, cześć Marcin, no cześć, mam twój portfel, tak? Dotykam w tym momencie kieszeni w spodenkach, jest otwarta, w środku brak portfela, szybkie uderzenie ciepła uświadamia mi, że ewentualne zgubienie skutkowałoby koniecznością wyrabiania na nowo dokumentów. Z nieba mi spadłeś. Z kim mówię?
Ustalamy, że widzimy się na mecie, bo szkoda czasu. Potem okaże się, że mój portfel wyleciał na wale przed Ostromeckiem – tylko na Wiśle takie cudy są możliwe.

 

 



Kończę popas w Chełmnie i ruszam w kierunku Grudziądza. Rok temu bardzo sprawnie poszło i tak też się nastawiam tym razem. Cały czas mam szansę na 95h. W drogę. Wskakuję na wał za miastem i coś zaczyna się nie zgadzać. Rok temu jechaliśmy po pięknie ułożonych płytach, wał ten sam, miejsce to samo, ale płyt nie widać. Nie widać, bo cały wał jest nieskoszony. Trawa na nim sięga mi piersi siedząc na rowerze. To nie będzie szybki odcinek.
Jazda przypomina przedzieranie się przez dżunglę przed Warszawą. Z tą różnicą, że tam nie ma ostów. Jestem cały pokolony, cały. Wszystko, ręce, nogi, uda. Oj Leszku Leszku, ile to ja cię nawspominałem znowu. Do Grudziądza docieram o 23. Te 20km pomiędzy Grudziądzem a Chełmnem zajmuje mi równo dwie godziny. Porażka. Ubieram lampki i wjeżdżam na chyba najbardziej dynamiczny odcinek Wisły – single track. Znam go dość dobrze więc śmiało puszczam się w dół. Po drodze mijam z 5-6 osób z Wisły w tym jednego uczestnika pokonującego singla pieszo. Nie dziwię się, w nocy na zmęczeniu, lepiej iść niż wylecieć i spaść gdzieś w dół. Całość singla 18min. Straciłem jakieś 5min bo niefortunnie zboczyłem ze szlaku na remontowanym odcinku i trzeba było wrócić w górę. No cóż, życie.
Na dole spotykam dawno niewidzianego Leszka, który jedzie z kolegą. Decydujemy się zjeść coś w McDonaldzie w mieście. W trakcie rozmowy i ustalania kierunku kolega Leszka usypia nam na krawężniku tak jak leży. Jak to niewiele trzeba, aby wypocząć. Budzimy go i jedziemy szybko, bo mac do 23. Dojeżdżamy 22.55. Jemy. I w tym momencie dostaję takiej bomby, jakiej nie miałem od dawna. Dosłownie odcina mnie. Do mety 150km. Powinnem to w 9h z ujściem zrobić. Plan na ewentualny nocleg w Gniewie odpada. Bomba. Decyduję spać obok maca w Ibisie. Wtaczam się do recepcji, poproszę pokój, jedynka, obojętne, obojętne, tak kartą, obojętne, tak rano, śniadanie? Obojętne. Klucz błagam klucz.
Wchodzę do pokoju, ostatkiem sił rozkładam wszystkie rzeczy z siebie, aby wyschły przez noc.
Podłączam powerbank, nawigację, oświetlenie i telefon do prądu. Budzik ustawiam na 3.30 rano. 3h powinny wystarczyć. Śniadanie mam z Maca, wziąłem wrapa, rano wejdzie jak ta lala.
Zasypiam!


Bilans dnia:

Dystans: 223km

Czas ruchu: 17h 15min

Czas jazdy: 12h 02min

Czas postoju: 5h 10min 

Średnia prędkość: 18,5 km/h


Dzień 5 – Grudziądz – Gdańsk


Budzik ! Już?! K…a już! Jeszcze chwilkę.
Dzwoni telefon, odbieram, hej, twój GPS stoi, tak wstaję mam budzik na 3.30. Skup się! Jest 4.30. Osz ^#!@. Z tego wszystkiego zaspałem. Widmo 100h oddala się. Wczoraj popełniony błąd z wodą za Toruniem i złe rozplanowanie posiłków – za późno w Chełmnie – skutkował bombą, bomba spowodowała chwilowe rozluźnienie i poddanie się. No i mamy 5 błąd tego maratonu. Pokarało. 100h nie będzie. Trzeba będzie jeszcze raz jechać.
Z Grudziądza wyjeżdżam w całkiem dobrym nastroju, w sumie wyspany, jest rześko, ale dość ciepło. 15C. Minie z godzinę i powinno zrobić się z 3-4 stopnie więcej. Czyli w sumie idealnie. Na wylocie z miasta już za murem doganiam kolegę ze Śląska. Od startu spał 3 razy gdzieś przy wale. Wygląda jak zombie 😉 ma problemy z żołądkiem i toczy się ostatkiem sił. Widać, iż walka z gastrofazą sporo go kosztowała i odwodniła. Chwilę jedziemy razem, w sumie do podejścia w Zakurzewie. To ostatni trudny kawałek Wisły przed metą, pozostałe już są po płaskim. Oddaję koledze Litorsal i ruszam żwawo w dół ku Wiśle. Lubię ten fragment leśnych dróg. Są szybkie i dają mega dużo frajdy no i są 130km przed metą. Powoli w powietrzu zaczyna się czuć morze.

Teraz w miarę dobra droga do mostu na Wiśle w Kwidzyniu. 35km. Przed samym mostem szybka drożdżówka w sklepie i dolanie wody. I wjazd na most. Nie wiem o co chodzi ale to jedyny most jaki znam gdzie jadąc z górki trzeba pedałować. Tak silny jest wiatr i co roku nie udaje mi się pokonać go na luzie. Zjeżdżam z mostu do miejscowości. Równo 100km do mety. Adrenalina zaczyna podkręcać tempo. Do tego pierwszy raz w historii dojadę do mety za dnia. W końcu zobaczę tę końcówkę trasy w świetle słońca.
Do Gniewu udaje mi się wjechać bez walki na piasku lub błocie tego sławetnego odcinka (patrz wpis z Wisły 2019). Tym razem nie zatrzymuję się i jadę dalej. Ostatni postój planuję na następnym moście już przed samym Tczewem. Tam się doładuję w wodę i będę jechał do mety. Zaczyna być coraz cieplej. Stabilnie 25C. Dalej w miarę komfortowo. W Tczewie piję jem i ruszam na łąki. Początkowo idzie całkiem znośnie i w pewnym momencie wjeżdżamy na skoszoną trawę która podeschła. Nieźle, bez błota, bez upału, bez deszczu, bez zimna. No jeśli myślicie, że idealnie to się mylicie. Jazda po tej skoszonej trawie, która wyschła przypomina jazdę po 5cm piachu. Nosz co jeszcze. Czy naprawdę tych łąk nie da się z uśmiechem pokonać. Oj Leszku Leszku! 12km mordoru, czy tam drogi do morderstwa. No nie ma gość lekko. Cud, że po 4 latach jeszcze żyje.

Z łąk wyjeżdżam z połową bidonu, zaczyna być nerwowo. A sklepu brak. I jak dobrze pamiętam do ujścia Wisły brak całkiem. Zaczyna się walka w głowie i na drodze. Doganiam jednego z kolegów i jeden mnie. Jedziemy w trójkę. Jeden z kolegów wystartował 5min po mnie w Wiśle. 1100 km i 5min różnicy, jak na prawdziwym maratonie. Deko się tasujemy. Dalej nie ma sklepu. Wody w pewnym momencie brakuje. Obiecuję sobie, że jak wrócę z ujścia to w pierwszym sklepie dokupię. Do samego ujścia nabieram solidnej – znaczy kilkusetmetrowej – przewagi i wbijam szybkim … marszem na kamienie. I tutaj mój Gravel niestety nie pozwala jechać i kolega mnie dogania i na swoim mtb ciśnie przede mną dość szybko. Biegnąc dochodzę go w ujściu, szybkie zdjęcie i powrót. Wracamy, on jedzie, ja świńskim truchtem za nim. Na betony wpadamy w sumie równo.
Nie wiem, po co i na co się ścigamy, ale ścigamy się. Wody brak. W gębie trampek i sucho. Aż niewiarygodne. Po godzinie wylatujemy na ulice i na szczęście most w górze i stoimy na światłach. Proszę o deko wody, dostaję pół bidonu. Mimo walki taki gest. Dziękuję! Za mostem wola walki opada, nie ma szans abym dotrzymał kroku, jednak będzie przede mną. Cisnę sobie spokojnie swoje tempo. W pewnym momencie ukazuje mi się salon samochodowy. Wchodzę na rowerze i pytam, czy mogę dostać wody, na co pani z recepcji mówi „proszę sobie usiąść, zaraz sprzedawca podejdzie do pana”. Nie chcę kupić auta, chcę wody, pani lekko zaskoczona, no bo kto normalny wchodzi w mieście do salonu samochodowego po wodę do bidonu. Chwilę zajmuje mi opowiedzenie jaki maraton jadę i dlaczego wyglądam jak wyglądam i po co mi woda. Dostaję bidon pełny na drogę i drugi, który wypijam na raz. Do mety z 20min. Dziękuję i ruszam. Już spokojnie dojeżdżam coraz szybszym tempem. Jak zwykle ostatnie 20km to jeden wielki banan na gębie. I ta świadomość pokonania trasy, siebie, innych. Te myśli co i gdzie można było zrobić lepiej, inaczej. Gdzie źle strategia była dobrana, czego brakło. Co wam będę tłumaczył. Każdy, kto jechał wie o co chodzi, każdy, kto nie jechał … musi sam pojechać. Tego nie da się ot tak streścić.
Meta. Leszek, uściski, piwko. Dokonało się. 103h. Jak na 100kg nieźle 😉 187h za pierwszym razem. 84h mniej. To tyle, co Piotr Wierzbowski przede mną. Kiedyś urwę jeszcze.

 

Bilans dnia:

Dystans: 147,5km

Czas ruchu: 8h 24min

Czas jazdy: 7h 33min

Czas postoju: 0h 50min 

Średnia prędkość: 19,5 km/h



Wyposażenie:


Rower: Specialized Diverge 2021
Opony: Specialized Rhombus 700x42
Bagażnik: Tailfin
Paśnik: Revelate Desing
Nawigacja: NAWIGACJA ROWEROWA HAMMERHEAD KAROO 2
Oświetlenie: czołówka Armytek Wizard Pro – akumulator 18650, główne Armytek Prime C2 – akumulator 18650, jeden zapasowy
Odzież: Spodenki PEdALED Odyssey koszulka PEdALED Odyssey + potówka Ashmei merino+carbon
kamizelka PEdALED Odysseykurtka przeciwdeszczowa SIGR NÄCKROSLEDEN' TRANSPARENT PROrękawki Ashmei merino, nogawki Kalas Rainmem, skarpetki PEdALED Odyssey, rękawiczki Specialized 74, buff Ashmei Neck Gaiterkoszulka z długim rękawem Ashmei Merino long sleeve baselayer.

Komentarze do wpisu (2)

11 listopada 2022

Właśnie przygotowuje się do mojej pierwszej Wisły i czytam wszystkie relacje które udaje mi się odszukać;) ta jest mega, wielki szacun ja świetny czas( choć plan był inny)i bardzo dobry tekst. Pozdrawiam i coś czuje oj będzie się działo w lipcu 2023;)

20 listopada 2023

Świetne relacje z Wisły. Przeczytałem wszystko co było do przeczytania. Rewelacja ! Ja jadę w 2024r. Proszę powiedz jaki smar do łańcucha sprawdził ci się na Wiśle ? Ja stosuję momum ale to oliwka gęsta i trzeba czasu bez jazdy aby wniknęła w łańcuch. Potrzebuję czegoś na zasadzie smaruję i jadę czegoś co się sprawdzi na zmienne warunki Wiślane. Pozdrawiam Karol

do góry
Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony
Sklep internetowy Shoper.pl